Moja lista filmów do obejrzenia jest z roku na rok coraz dłuższa. Staram się ją nadganiać, ale notorycznie brakuje czasu na seanse, zwłaszcza wszelkich nowości, które pojawiają się w ostatnich latach na ekranach kin. A szkoda, bo trochę perełek muzycznych i okołomuzycznych się tam znalazło. Pora więc nadrabiać...
Na ten film ostrzyłem sobie zęby od dawna, a korzystając z okazji, że pojawił się niedawno na Netfliksie - zanurzyłem się w świat klawiszy i cekinów. "Rocketman" Dextera Fletchera jest filmem, co do którego miałem wiele obaw. Postać Eltona Johna była sporą częścią mojego rozwoju muzycznego. To w końcu śpiewający pianista, czyli dokładnie moja broszka. Znałem go od dziecka, uczyłem się ze słuchu grać i śpiewać "Your Song" mając jakieś 10 lat. Wiem co nieco na temat jego życiorysu i drogi artystycznej. Tej w światłach reflektorów i tej w cieniach używek.
I wiecie co? Nigdy chyba nie obejrzałem filmu, który byłby tak... średni. Nie, nie, nie ma tu żadnego pejoratywnego wydźwięku. On nie był zły. Ale absolutnie nie był dobry. Miał momenty zupełnie koszmarne, ale miał także momenty genialne. Miał porywających aktorów i obłędnie płasko napisane postaci. Miał wybitne aranżacje znanych przebojów, a jednocześnie potraktował muzykę Sir Eltona Johna po macoszemu.
Na każdy wybitny element filmu przypada jakieś "ale".
Prawda czasu a prawda ekranu
Zacznijmy od samej konstrukcji filmu. To musical. Taki stereotypowy - wiecie, cała ulica dołącza do bohatera śpiewającego na środku asfaltu, wszyscy znają słowa i choreografię.
I nie ma w tym nic złego! Ja uwielbiam musicale. Jednak według producentów, ten film jest... biografią.
Co jest cechą dobrej biografii? Prawda czasu, wiarygodność i trzymanie się faktów.
Co położyło "Bohemian Rhapsody"? Członkowie Queen maczający paluchy w przepisywaniu historii, by wybielić się z różnych win.
I to samo pojawiło się tutaj, choć... w imię sztuki.
Chronologia życia Eltona Johna jest pomieszana tak, by pasowało to do fabuły. Momenty powstawania piosenek są przesunięte o kilka-kilkanaście lat, połamane są ciągi przyczynowo-skutkowe - tylko po to, by widz miał wrażenie, że dany hit opowiada o jakimś zdarzeniu z życia bohatera. Co przecież nie jest prawdą - zwłaszcza, że to nie Elton tworzył teksty utworów.
Gdyby film był promowany jako "musical na kanwie biografii" to nie byłoby się czego czepić - w końcu jest takich mnóstwo, zarówno w kinie jak i na Broadwayu. No ale jest jak jest.
Żeby nie było, że tylko się czepiam - gra aktorska była przeważająco znakomita. Taron Egerton stworzył rewelacyjną postać, pomimo kłód rzucanych pod nogi przez scenarzystów.
Trzeba dużego kunsztu, by z tak płasko napisanych postaci wydobyć tyle trójwymiaru - i zarówno Egerton, jak i Jamie Bell (czyli filmowy Bernie Taupin, tekściarz Eltona) wybrnęli z tego wzorowo. Żałuję tylko, że przez tyle scen przeskoczono w niemal skeczowym tempie, bo Egerton naprawdę odrobił lekcje i stworzył piękną (acz straszną) drogę postaci przez meandry uzależnień i sławy. Ewolucja postaci jest świetna, choć pogoniona przez reżysera i montaż.
Innym aktorom już tak dobrze nie poszło... ale trudno byłoby wymagać od nich głębokich ról, skoro ich postaci napisane były aż do bólu jednowymiarowo i stereotypowo (jak rodzice Eltona, John Reid czy Dick James).
Warto wspomnieć krótko, że casting do ról kilkuletniego i kilkunastoletniego Eltona - był znakomity. Obaj młodzi aktorzy byli fantastyczni!
W ramach pewnego usprawiedliwienia scenarzystów - historię poznajemy tutaj z perspektywy samego Eltona, w formie jego opowieści podczas terapii. A to sugeruje, że jednowymiarowość postaci jest subiektywna. Ale czy to zabieg celowy... trudno wyczuć, prawdę mówiąc.
Dźwięki i rozdźwięki
No ale najważniejszy aspekt filmu muzycznego (bo nie wmawiajmy już sobie, że to biografia) to oczywiście muzyka. Muzyka, na której wychowały się pokolenia.
I o ile aranżacje symfoniczne w filmie dodały niezwykłego blasku kompozycjom - o tyle wiele z nich jest skróconych, pogonionych i na siłę wciśniętych w pędzący scenariusz. Czasem wręcz zamiast pozwolić nam wsłuchać się w utwór, reżyser miga nam przed oczami nagłówkami gazet i natłokiem migawek, sugerując tylko, że mijają lata od poprzedniej sceny. Nieładnie tak po macoszemu potraktować ciężką pracę całego pionu produkcji muzycznej...
To daje też kolejny rozdźwięk między ideą musicalu i biografii - bo skoro biografia nie wyszła, to może chociaż film jest znakomitym musicalem... Nie jest.
Aktorzy znów stanęli na wysokości zadania wykonawczo - trudne partie wokalne i charakterystyczna choreografia są znakomite. A jednak czuje się, że gdzieś rozmywa się równowaga między fabułą a muzyką. Obie walczą o prym, ale z tej przepychanki wychodzi tylko... chaos. Szkoda.
Gdyby reżyser podał nam na tacy baśniowy musical z elementami biografii tak barwnej postaci jak Sir Elton - to otrzymalibyśmy coś w rodzaju nowego "Mamma Mia!", i byłoby to... znakomite! Ale tutaj do ostatniej minuty nie byłem pewien jaki film oglądam. I nadal właściwie nie wiem, po kilku dniach trawienia go w sobie.
A jak już jesteśmy przy "Mamma Mia!" - w baśniowej konwencji tamtego musicalu znakomicie wyglądały kostiumy stylizowane na lata 70', ale stworzone ze współczesnych materiałów i ze współczesnymi technologiami (błyszczące poliestry, holograficzne tkaniny). W biografii natomiast totalnie nie prezentowały się naturalnie - a Elton wyglądał jak podróżnik w czasie, rzucony z głębi lat dwutysięcznych o jakieś trzy dekady w tył.
Drugie, trzecie i czwarte dno
Ale wiecie, jest jeden aspekt tego filmu, który bardzo mnie poruszył, a który został pominięty we wszystkich recenzjach, na które trafiłem. To psychologia postaci.
Większość recenzentów ograniczyła się do stwierdzenia, że "retrospekcja bohatera na kozetce terapeuty jest wyświechtana i nudna". Bo jest, widzieliśmy to już nieraz na ekranie. Nie neguję tego.
Ale czuję, że wszystkim umknął gdzieś zupełnie punkt kulminacyjny tego filmu.
Wszyscy skupiają się na poszukiwaniu miłości i akceptacji - na związkach z innymi ludźmi, na zrozumieniu swojej seksualności i orientacji, na relacjach z rodzicami, na dezorientacji w nagłej sławie. A tymczasem najważniejszy moment filmu jest cichy, delikatny, łagodny i pełen spokoju.
Po kilku dramatycznych scenach pełnych krzyków, wyzwisk, narkotyków, orgii, prób samobójczych i kłótni - Elton trafia do centrum odwykowego (domykając klamrę scenariusza, bo film zaczyna się w tym samym miejscu). Podczas terapii wokół niego jawią się "duchy" postaci z jego życia - a on rozlicza się z każdą osobą tak, jak robi się to podczas pracy z terapeutą. Wybacza im, odrzuca ich na zawsze, docenia ich, godzi się.
Ostatnią postacią jest natomiast... on sam. A właściwie kilkuletni, pucołowaty Reggie Dwight, zahukany i niekochany sawant fortepianu.
Mały Reggie prosi dużego Eltona, by ten go przytulił.
I ten moment - cichy, delikatny, przepełniony emocjami i delikatnymi dźwiękami smyczków - jest dla mnie momentem przełomowym filmu. Dlaczego? Dlatego, że utulenie wewnętrznego dziecka jest momentem przełomowym każdego życia. Każdy z nas ma traumy, braki i potrzeby z wczesnych etapów rozwoju. Ale zagłuszanie ich - towarzystwem, używkami, pracą, podróżami - nigdy nie poprawia sytuacji. Jest tylko ucieczką od niej, rozwiązaniem tymczasowym.
Prawie każda forma profesjonalnej terapii dotyka tego tematu i stawia nas naprzeciw naszego wewnętrznego dziecka w którymś momencie. I od nas zależy, czy będziemy to dziecko odpychać i wzbraniać mu akceptacji i miłości - czy po prostu je przytulimy i przyjmiemy takim, jakim jest.
I w tej scenie leży pewien geniusz filmu.
Przy wszystkich rzeczach, które ewidentnie nie wyszły - na etapie tworzenia scenariusza, w reżyserii, w montażu czy nawet w kostiumach - dla tej jednej sceny ten film jest znakomity. Bo opowiada o każdym z nas.
Comments